W czwartek, wczesnym popołudniem zadzwonił N. Zapytał, czy nie chciałby polecieć z Prezydentem do Katynia. Przepraszał za tak późne zaproszenie, tłumacząc to długotrwałymi, nękającymi manewrami rządu, zmierzającymi do zminimalizowania rangi prezydenckiego hołdu dla poległych w katyńskiej zbrodni Polaków. Nie chciał wdawać się w szczegóły, ale twierdził, że sprawa była wystarczająco poważna, by znacząco zakłócić tok przygotowań do tego wydarzenia. Pomysł zaproszenia go podsunął parę dni temu Prezydentowi, motywując to korzystnym wrażeniem, jakie może wywołać obecność pisarza w tak pieczołowicie dobranej delegacji. Tak zwane środowisko artystyczne lubowało się w kąśliwych uwagach i mniej lub bardziej natrętnych próbach ośmieszenia Prezydenta. Jego obecność, obecność docenianego autora średniego pokolenia mogła chociaż symbolicznie zakwestionować ten wątpliwy status quo. Miałby też okazję zgromadzić niepowtarzalny materiał, wielkiej wagi emocjonalnej i historycznej – mówił N.. Nie musiał długo go przekonywać. Sam doskonale wiedział, jak wielkim przeżyciem będzie taka pielgrzymka. Cała jego młodość była mozolnym dochodzeniem do prawdy o Katyniu. Prawdy początkowo bezczelnie ukrywanej i zasłanianej niemiecką winą, potem skutecznie pomijanej w pseudo historycznych opracowaniach, szkolnych podręcznikach i hucznie obchodzonych rocznicach wydarzeń II wojny światowej.
Miał przyjechać w sobotę rano na lotnisko w Warszawie. Był jednym z pierwszych oczekujących na Prezydenta. Podawano kawę, toczyły się, prowadzone półgłosem rozmowy. Wyczuwał podniosły nastrój i atmosferę zbliżoną do przygotowań do wyjścia na uroczystości Wszystkich Świętych. Łatwo poddał się temu nastrojowi; bestialsko zamordowani w zbrodni katyńskiej mieli tak szczególne miejsce w polskiej, najnowszej historii, że podobnie jak większość rodaków traktował ich, jak członków najbliższej rodziny; tych, którzy oddali życie wzmacniając heroiczną budowlę narodowego etosu. Tak, tak, nie zapominał o podłych, coraz częstszych głosach pogardy tych, którzy pragnęli żyć tylko dniem teraźniejszym i trudno sprecyzowaną przyszłością bez ludzkiej, pełnej zmarszczek cierpienia i ofiary twarzy. Byli to oburzeni ciągłym rozdrapywaniem ran i wołający o ciszę nad trumnami. Pojawiali się zawsze, kiedy emocje i nastrój brały górę nad pospolitością i nędzą rzeczywistości. Te piękne blaski zbiorowej tożsamości spalały ich w niekontrolowanych wybuchach bezsilnego sprzeciwu. Tego spokojnego i uroczystego poranka byli na szczęście nieobecni. Ich chwila miała jednak nadejść, złowieszczo szybko.
Prezydent nie kazał na siebie długo czekać. Przywitał się z wszystkimi i szybko zmierzali w stronę samolotu. On sam szedł w milczeniu na końcu orszaku. Nie znał prawie nikogo osobiście i prawdę mówiąc odpowiadała mu rola cichego obserwatora. Największe wrażenie zrobili na nim umundurowani generałowie, podążający za Prezydentem do samolotu. Patrzył na kolory, szarże i fason ich mundurów, jak malarz robiący pamięciowy szkic do historycznej sceny. Przesuwając się powoli w stronę wejścia, obserwował z daleka, jak znikają po kolei w otwartym, mrocznym wnętrzu Tupolewa. Kiedy przyszła jego kolej, zajął wskazane przez stewardesę miejsce blisko ogona samolotu.
Po upewnieniu się, że nikogo nie brakuje, zamknięto drzwi i Tupolew zaczął kołować na pas startowy. Wyłączył telefon komórkowy, zapiał pasy i patrzył w małe okienko samolotu, obserwując, jak pas ziemi przesuwa się coraz szybciej i gwałtownie zostaje w dole, po tym kiedy samolot uniósł się z płyty lotniska.
Przez lata przyzwyczaił się do latania, ale zawsze gdzieś w głębi, starannie skrywany nawet przed samym sobą, tkwił racjonalny lęk przed niebezpieczeństwami takiej podróży. Znał statystyki, czuł się jednak nieswojo zdany na zespół niezależnych od niego okoliczności, mających gwarantować bezpieczny lot i szczęśliwe lądowanie. Trudno mu było zrozumieć, dlaczego polski rząd, w dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości korzysta nadal z sowieckich samolotów. Gdyby leciał prywatnie, nigdy nie wybrałby takiego przewoźnika. Tym razem czuł się jednak bezpiecznie; katastrofy samolotów rządowych nie zdarzają się chyba nigdy, przynajmniej nie w strefie wolnego świata.
Tupolew wzniósł się na pułap lotu, pozwolono odpiąć pasy, pojawiły się stewardesy, oferując poczęstunek. Ten moment lotu lubił najbardziej. Patrzył za okno, na rzadko rozrzucone ponad polami chmury poniżej skrzydeł samolotu i coraz wyżej wznoszące się słońce. Zawsze fascynował go niedostrzegany heroizm takiej peregrynacji. Czuł się, jak żeglarz rzucony na fale żywiołu i zdany na własną dzielność i łaskę Opatrzności. Nigdy nie miał wątpliwości, że w tej konfrontacji siły natury zawsze górują, skłonne łaskawie ulec umiejętnościom i odwadze śmiałków. W trakcie lotu zastanawiał się, czy powinien wstać i podejść do ludzi, których tak szanował, wykorzystując okazję do nawiązania znajomości. Doszedł jednak do wniosku, że lepsza możliwość pojawi się już po wylądowaniu, w trakcie i po uroczystościach. Oparł się więc w fotelu i przymknął oczy.
Lot miał trwać niewiele ponad godzinę; wiedział, że tak krótkie przeloty w rzeczywistości wydają się jeszcze krótsze. Samolot wspina się na pułap przelotowy i zaraz potem schodzi do lądowania. Tak było i tym razem. Pokazała się sygnalizacja polecająca zapięcie pasów, zmniejszyły się obroty silników i statek powietrzny zaczął się zniżać. Ten moment zbliżania się do lotniska, redukcja prędkości i turbulencje, częste podczas przechodzenia przez warstwy powietrza i chmur budziły zawsze jego niepokój. Podziwiał precyzję, konieczną do bezpiecznego nakierowania samolotu na płytę lotniska. Nie przekonywały go współczesne, techniczne możliwości perfekcyjnego naprowadzania. Wierzył, że ostatecznie najważniejszy jest pilot, jego umiejętności i pewność rąk na sterach. Spokojnie patrzył za okno. Niebo było bezchmurne, świeciło słońce i statek spokojnie zniżał się, zataczając łuk przy podejściu na ścieżkę lądowania. Cały czas słyszał huk zamontowanych w ogonie samolotu silników. Pracowały na niskich obrotach, chwilami tylko zwiększała się ich moc, by utrzymać mechanicznego ptaka prawidłowo na kursie. Wydało mu się, że poprzez głośną pracę maszyny słyszy otwierane podwozie. Schodzili coraz niżej i nagle samolot zanurzył się w gwałtownie gęstniejącej chmurze. Nie zaniepokoiło go to, choć szybko intuicja powiedziała mu, że lecą bardzo nisko; tak nisko, że w każdej chwili spodziewał się zobaczyć pas startowy i poczuć koła, uderzające o płytę. Na pokładzie panowała cisza, jakby wszyscy zatrzymali oddech. Wtedy nastąpił wybuch. Jeden, potem drugi. Eksplozja ogłuszyła go i oślepiła. Wtłoczony w fotel miał wrażenie, że pogrążył się w koszmarnym śnie, ale zanim oprzytomniał poczuł gorącą falę, ostry świst powietrza i gwałtowne szarpnięcie. Kiedy się ocknął, usłyszał ciche jęki i głosy. Pomyślał, że żyje i że nie tylko on ocalał. Niewiele widział, nie czuł bólu, ale nie był pewien, jakie ma obrażenia. Był w szoku. Pierwsze, co poczuł, to zapach mokradeł, zmieszany z nieznajomym zapachem spalenizny. Poczuł tez przestrzeń i charakterystyczny pogłos ciszy pomiędzy drzewami, który znał z zapamiętanych z dzieciństwa porannych wypraw do lasu. Usłyszał głosy i zbliżający się tupot ciężkich butów. Nadchodziła pomoc. Był zdziwiony, że pojawiła się tak szybko.
Aleksander Rybczyński
fragment opowiadanie “Na pokładzie utraconych snów” z tomu “Insurekcja smoleńska”, Kraków-Toronto, 2014
photo credit CEN
Leave a comment