Wychodząc z domu nie oglądał się za siebie. Nie potrafił jednak zapomnieć o postaci stojącej w oknie i machającej dłonią spoza rozłożystej paproci. Tak go zawsze żegnała matka, kiedy oddalał się po krótkiej, lub dłuższej wizycie. Stało się to rytuałem i okno bywało opuszczone tylko wtedy, gdy matka źle się czuła, albo miała o coś żal. Teraz nie było już żalu, a dolegliwości ustąpiły ostatecznie. Czasami wydawało mu się, że spoglądając przez ramię, mógłby nie tylko odtworzyć zanikający obraz, ale także spojrzeć w głąb czasu i zobaczyć dokładnie to, czemu nigdy nie przyjrzał się z należytą czułością.
Pamięć jednak była bezwzględna, odsłaniając raz po raz sceny męki, jakby wcześniej nic się nie wydarzyło, nie było narodzin, nadziei i radości. Wielokrotnie więc schodził po stopniach, krok po kroku, prowadząc matkę do samochodu, by potem zawieźć ją do parku, posadzić na ławce przed otwartą przestrzenią, wyznaczoną przez połacie boisk i wzgórza, prowadzące w cień drzew.
Matka unosiła głowę, jej twarz się rozjaśniała i z przymkniętymi oczami głęboko wdychała powietrze, powiew wiatru, niosący białe cumulusy znad wielkich jezior i oceanu. Żyła tą chwilą, bo było w niej całe piękno życia i nic już nie było poza chwilą. Zrobił wtedy kilka zdjęć. Była wczesna wiosna i drzewa jeszcze się nie zazieleniły. Nie wypuściły nawet pąków liści. Niewyraźny tors z głową z rozwianymi włosami i opuszczonymi powiekami kontrastował z nagą koroną drzew zasłaniającą siatką całe niebo. Splątane, wyostrzone linie wrastały, jak korzenie w nieobecną jasność. To matka była jednak prawdziwie nieobecna i dopiero odbitka czarno – białej fotografii pokazywała, w jakiej harmonii znajduje się z innym światem, niedostrzeganym przez soczewkę obiektywu i powierzchowne, ludzkie oko.
Wracali później do domu; było to jedyne miejsce, gdzie mogli powrócić. Niemożliwe było wychodzenie do bibliotek, na zakupy, ani wycieczki w nieznane miejsca, oferujące przestrzeń i widoki. Jednym z takich miejsc była wieża CN Tower. Nie wiadomo dlaczego, matka zawsze marzyła, by wyjechać na jej szczyt. Domyślał się, że chciała spojrzeć na swoje życie z lotu ptaka, zobaczyć, jak trudno zauważalne są dręczące nieustannie szczegóły i jak wielka przestrzeń roztacza się dokoła i z jakim wdziękiem przechodzi od zmierzchu w rozjarzoną światłami molocha noc. Przesuwał ten wyjazd na szczyt z przesądnością marynarza, naiwnie wierząc, że odkładając ostatnie marzenie na później ofiarowuje nieśmiertelność. Potem było już za późno. Stało się oczywiste, że jedynym sposobem zatrzymania czasu jest trwanie w bezruchu. Trwał więc z dnia na dzień, przykrywając kocem nocnego czuwania szarpane rany własnej duszy. Leżał w ciemności na materacu, próbując zasnąć. Kobieta, syn i śmierć. Spod zamkniętych drzwi sąsiedniego pokoju wymykało się światło. Matka nocami porządkowała rzeczy, przeglądała papiery. Zazwyczaj nie pozwalała sobie przeszkadzać. Nie miała czasu i ten argument przetaczał przez serce całe noce bezsenności.. Światło zatrzymywało się na podłodze w kuchni i wpadało w ciemność, która wydawała się nieprzenikniona i ostateczna. W tej ciemności próbował zapisywać swoje myśli, nie pozwalające ani na wypoczynek, ani na marzenia. Miał przygotowane kartki i pisał po omacku, mając nadzieję, że w świetle dnia niewidoczne znaki nabiorą sensu i ułożą się w kaligrafię znaczeń.
Matka nigdy nie lubiła się fotografować. Uważała, że uwieczniać powinno się tylko piękno młodości. Nie była zwolennikiem teorii prawdy, zawartej w zmarszczkach i głębi przeżyć odbijających się w siwych włosach. Do zdjęć pozowała z daleka, tak, by ślady czasu nie były zbyt oczywiste. Tym większe było jego zdumienie, kiedy niespodziewanie przystała na propozycję zrobienia portretu. Nie tylko zgodziła się, ale wręcz nalegała, by zrobić taką sesję. Pożyczył sprzęt od znajomego fotografa, właściciela studia portretowego. Po konsultacjach dysponował przenośnym zestawem przyzwoitego zakładu. Miał statyw, lampy, parasole i zestaw obiektywów. Wykonał kilka rolek filmu, w błogosławionej nieświadomości prawdziwej sztuki, nie znającej rezultatów do wywołania negatywów i zrobienia kontaktowych odbitek. Mógł rozkoszować się niepewnością i boskim tchnieniem, nieobecnym w fotografii cyfrowej. Zawodowy fotograf pobłażliwie rzucił okiem na odbitki. „No cóż, nie udało się” Niedoskonałość zdjęć wynikała z braku umiejętności właściwego ustawienia światła. Fotografie wydaja się być słabo doświetlone, mroczne, kontrast także pozostawia wiele do życzenia. Dzisiaj jednak patrzy na małe, próbne odbitki i widzi, że nie ma lepszego świadectwa odchodzenia i zanikania. Światło pada na twarz nieregularnie, brakuje jasności, kontury zapadają się w cienie. Matka niepewnie się uśmiecha, można mieć wrażenie, że tylko częściowo jest obecna, tak, jakby soczewka obiektywu ustawiona była na granicy dwóch światów, ulegając niewiadomej, nieopanowanej i niszczycielskiej mocy. Podobną siłę mają fotografie wykonane po katastrofie jądrowej w Czarnobylu. Radioaktywne promieniowanie było silniejsze od światła, zniekształcając kliszę i obraz. Odkształcenie portretów matki ma jednak źródło mistyczne i niemożliwe byłoby świadome uzyskanie podobnego rezultatu.
Powoli świat zamykał się w czterech ścianach, z trudem podnosił z łóżka, nie wyglądał nawet przez okna, najczęściej przysłonięte, by lepiej oswoić wieczność. Kiedyś przyszedł do domu i na podłodze w kuchni zobaczył ciało, wciśnięte między kuchenkę, a szafkę na naczynia. Matka miała przerażoną, wykrzywioną w bólu twarz, z jej spuchniętych nóg i czoła sączyła się krew. Bezradnie próbowała się podnieść, spazmatycznie szlochając. Podniósł ją i zaprowadził do sypialni, siadając przy niej na łóżku. Powoli uspokoił chorą, opatrzył rany, położył i przykrył kocem. Spojrzał na wiszący na ścianie szesnastowieczny miedzioryt Gerharda de Jode, przedstawiający miłosiernego Samarytanina. Napadnięty przez zbójców leży przy drodze nieprzytomny, pół nagi; pochyla się nad nim podróżny, opatrując rany oliwą i winem. Przy drzewie, odwracając łeb do tyłu, stoi potężny rumak, na którym Samarytanin odwiezie rannego do gospody. Dlaczego właśnie ta grafika znalazła się w jego pokoju, ilustrując scenę opatrywania cierpiącej? Natrafił na nią przecież przypadkiem, wybrał tę spośród wielu innych, nie przewidując, że sam będzie powtarzał odwieczny akt miłosierdzia. Znalazł matkę w tej samej pozycji, utrwalonej w wizji flamandzkiego artysty. Była równie bezradna, ale nie mogła już liczyć na przypadkowego wybawcę, ani na cud. Od tego momentu wiedział, że weszli na ostateczną drogę. Lekarze już od dłuższego czasu sugerowali szpital, hospicjum. Nie chciał się na to zgodzić, gdyż dom był miejscem bardziej bezpiecznym, co ważniejsze czas nie miał do niego dostępu. Nie było limitu cierpienia, można było przeciągać je w nieskończoność. Szpital kierował się nieubłagana logiką. Dni bywały policzone i bardzo precyzyjnie przewidywano tu przyszłość. Umęczone ciała poddawano wszelkim możliwym badaniom i nie kryły już żadnych tajemnic, tylko boskie. Było wiadomo, kiedy serce nie wytrzyma obciążenia i przestanie bić. Kiedy inne organy odmówią posłuszeństwa. Lekarze byli bardzo dokładni. Dwanaście miesięcy, pół roku, może trochę dłużej; rzadko się mylili. Istniały warianty, niuanse, nieoczekiwane, krótkie odrodzenia; szkic historii choroby był jednak gotowy i szpital był miejscem, gdzie powstawała ostateczna redakcja przeznaczenia. Czas, wyznaczony kiedyś przez elektromagnetyczny rezonans i statystyczne tabele kurczył się gwałtownie i nie było warto zastanawiać się, ile ziarenek piasku pozostało w klepsydrze. Zaproponowano kilka miejsc. Nie chciał decydować bez dokładnego rozeznania, wiedział bowiem, czego matka nie znosiła i chciał wyszukać miejsce najbardziej dyskretne. Ważny był widok i otwarta przestrzeń, miejsce nie ograniczone ślepą ścianą, ani skrzydłem sąsiedniego budynku. Czy wszyscy umierający poszukują takiego komfortu? Może niektórzy wolą odwrócić się do ściany, schować głowę w poduszkę. Wiedział jednak, że rozważania takie wcale nie mają najmniejszego znaczenia. Silne narkotyki, maligna stworzą i tak wersje nierealną, nieprawdziwą, balansująca na granicy rzeczywistości, kpiącą sobie z dni i nocy. Minuty będą w niej ciążyć, jak wieczność, a godziny, dni i tygodnie staną się przeźroczyste i lekkie. Znalazł wreszcie szpital, wyglądający raczej jak sanatorium, albo hotel dla pasażerów, czekających na połączenia lotnicze. Liczył na nisko przelatujące samoloty, szczęk otwierających i zamykających się podwozi, wycie silników i szum powietrza w skrzydłach i sterownikach. Godzić się musiał na ciche, wypolerowane sale, odbijające ostatnie promienie słońca.
Tego dnia matka cichutko leżała w swoim pokoju. Nie paliła światła, nie wołała, nie płakała. Było tak, jakby jej nie było i miał przedsmak prawdziwej nieobecności, ciszy rzeczy martwych, zakłócanej jedynie śpiewaniem rur w ścianach i trudnym do wytłumaczenia skrzypieniem podłogi. Obudził matkę, a ona płacząc tłumaczyła się złym samopoczuciem, niedyspozycją. Prosiła, by przełożyć wyjazd do szpitala na następny dzień; nie mógł się zgodzić, niemalże wszak wybłagał, by znalazło się dla niej łóżko na ostatnim piętrze. Jechali taksówką i ostateczność tego kursu była powiększona przez sekwencję scen, przewijających się, jak w zwolnionym filmie. Światła zmieniały się z czerwonych na zielone, brali zakręty i nieodwracalnie zostawiali za sobą przydrożne drzewa i zieleń trawników przed domami. Zbliżała się godzina szczytu, ludzie pospiesznie wsiadali do samochodów, cierpliwie i sennie czekali na przystankach autobusowych. Matka dostała samodzielny pokój z luksusowym, automatycznie zmieniającym pozycję łóżkiem i dyskretna zasłonką. Warunki, o których kiedy w Polsce nie można było nawet marzyć. Izolatka była wtedy darem dla wybranych, gwarancją i warunkiem lepszego traktowania, szansą na szybkie uzdrowienie i powrót do życia. Tutaj była tylko rutynowym potwierdzeniem prawa do ludzkiej godności, którym skwapliwie afiszowały sie rządowe instytucje. Lekarz, patrząc prosto w oczy powiedział: „Podjął pan decyzję w odpowiednim momencie” Nie pytał o szczegóły, nie chciał wiedzieć, jakim kalendarzem posługuje się oddział chorych na raka.
Dwa dni później matka zbuntowała się. Podjęła decyzję ucieczki. Miał doprowadzić do szpitala samochód, sprowadzić ją na dół i odjechać. Próbował oponować błahym, racjonalnym wytłumaczeniem. „Mamo, nie mogę, wiesz przecież, że jutro muszę iść do pracy”
„Ależ ty jesteś głupi” odparła. Sam wiedział, że jego argumentacja jest absurdalna, ale przecież równie absurdalny był cały pomysł ewakuacji; rozniecony przez ból, rozmaite lekarstwa i narkotyki, łączący odmienne światy w jedną logiczną nierzeczywistość. Zignorował nalegania matki, ale kiedy te powtarzały się codziennie z rosnącą natarczywością, zrezygnował. „Ależ gdzie pojedziemy?” „Jak to gdzie? W świat!”
Plan był prosty. W głębi jeziora Ontario stał zakotwiczony żaglowiec „Pogoria” pod dowództwem kapitana Zdzisława Pieńkawy. Pod osłona nocy mieli dotrzeć do niego, zamustrować, po czym wydostać się na szeroki ocean.
Podjechał samochodem pod awaryjne, przeciwpożarowe wyjście. Był już wieczór, pielęgniarki rozdzieliły lekarstwa, zrobiły wszystkie rutynowe badania. Wygaszono światła. Zabrał spod recepcji wózek inwalidzki, ułatwiający przewożenie chorych. Bezszelestnie przemknęli do towarowej windy i zjechali na dół. Matka była bardzo słaba, prawie zasypiała i zamykały się jej oczy. Przeniósł ją z wózka na przednie siedzenie samochodu i przykrył szczelnie kocem. Wózek złożył i wrzucił do bagażnika. Jechali powoli przez miasto, poruszające się o tej porze w zwolnionym rytmie, tak jakby miało zasnąć i więcej się nie obudzić. Matka chciała dojechać do parku nad jeziorem, przy Lakeshore Boulvard. Miał być tam ukryty na brzegu bączek, którym mieli dotrzeć do żaglowca. Dobrze znał wyznaczone miejsce. Był w nim pierwszego dnia, po wylądowaniu w Toronto. Kiedyś ze znajomymi palili tam ogniska i pili wino nad samą wodą. Długie fale jeziora Ontario uderzały o brzeg, przypominając polski Bałtyk. „Synku, gdzie jestem, co się ze mną dzieje?” wyszeptała matka, kiedy dojechali na miejsce i przeniósł ja ponownie na wózek. „Jesteś mamusiu bardzo chora” odpowiedział, by nie ujawnić całej prawdy. Zrozpaczony pchał wózek, nie w pełni nawet zdając sobie sprawę z absurdu przedsięwzięcia, inspirowanego halucynacjami i cierpieniem, którego nie mogła już ukoić najmniejsza nadzieja.
Dotarł nad jezioro, dostrzegając na kamienistym brzegu małego bączka z wiosłem w środku. Nie zastanawiał się, co robi. Wykonywał czynności prawie mechanicznie. Z czułością pochylał się nad ciałem matki, coraz bardziej wiotkim i nierzeczywistym. Przeniósł ją blisko dziobu i odepchnął łódkę w głąb jeziora. Twarz umierającej, dotąd skurczona w bolesnym grymasie, rozjaśniła się nagle i nabrała naprężonej gładkości, jakby dostąpiła szlachetności pieczołowicie cyzelowanych głów galionów, zdobiących siedemnastowieczne żaglowce. Wydało mu się, że po raz pierwszy od wielu miesięcy mama nabrała pełna piersią powietrza, chłonąc zapach i wilgoć rozbijających się fal. Włożył wiosło do półotworu w pawęży i zaczął „śróbkować” Była to technika, której matka uczyła go kiedyś na obozach żeglarskich. Ona sama była mistrzem takiego wiosłowania. Kręciło się szybko ósemki, uważając, by wiosło nie wypadło z dulki. Łódka tak napędzana posuwała się szybko do przodu i łatwo można było nią sterować. Starał się nie rozglądać. Ucichły odgłosy uderzania fal o burtę. Miał wrażenie, że zanurzyli się w mrocznym, gładkim, jak czarny marmur nurcie i łódka przemyka się lekko i bezszelestnie. Matka cały czas spokojnie oddychała, leżąc bez ruchu na dziobie. Był odwrócony tyłem, skupiony na śróbkowaniu. Kiedy wypłynęli w głąb jeziora, odwrócił się. Na środku akwenu stał oświetlony żaglowiec. Na rejach dostrzegł marynarzy, gotowych do rozwinięcia żagli. Wszystko stało się oczywiste, choć nadal nie wiedział pomiędzy jakimi brzegami się porusza i czy naprawdę jest jeszcze po tej stronie.
Dopłynął do burty. Zobaczył nad sobą wychylone przez reling twarze. Odwrócił się jeszcze raz. Dinghy była pusta.
.
Aleksander Rybczyński
.
Leave a comment