Toczy się wśród nas cicha wojna – o miejsce na półce i właściwą ekspozycję na ścianie. Rządzi jednak nami hierarchia wartości, kanon estetyki i niestabilny ranking mody, preferencji stylu oraz narracji. Nie decydujemy o sobie i nie mówimy nic, chociaż siła przekazu jest sensem naszej egzystencji. Godzimy się na wszystko i cierpliwie znosimy przeznaczoną nam rolę. Znamy swoje miejsce i kapryśne gesty naszego przelotnego właściciela. W jakiś sposób nawet nas wzrusza jego troskliwość i czułość, z jaką chwilami na nas spogląda. Nikt nie podejrzewa, że zamykając w swoich grzbietach, ramach i kształtach wzloty cywilizacji mamy także dar obserwacji, pozwalający wątłe iskierki życia, tlącego się w naszej niemej obecności, przechowywać razem z pyłkami kurzu miedzy kartkami, w szczelinach sąsiadujących ze sobą smug kolorów na płótnie. Nasz właściciel może z nami zrobić, co zechce. Może nas sprzedać, wymienić na inny przedmiot, może nas ofiarować, albo nawet oddać na makulaturę, lub strącić do śmietnika. Akurat tej ostatniej apokalipsy obawiać się tutaj nie musimy. Przechowujemy się z pisarzem, który ma dobry gust, jest kolekcjonerem, traktuje nas nie tylko z sentymentalnym przywiązaniem, ale także jako inwestycję. Nasz byt wydaje się trwały, prawdopodobnie przeżyjemy nie tylko biografa naszej świadomości, ale także jego dzieci i następne generacje bibliofilów i miłośników sztuki. Iluzja wieczności, której jesteśmy świadomi ma jednak swoje granice i kruszeje nam papier, rozszerzają się krakelury obrazów, pęka emulsja światłoczułego papieru fotograficznego. Wszystko w obliczu zagrożeń, na które jesteśmy narażeni tak, jakbyśmy żyli naprawdę. Nie mówimy o banalnych konsekwencjach lektury w łóżku, czy podczas posiłków i naświetlaniach promieniami słonecznymi. Paradoksalnie: im bardziej wątłe jest nasze istnienie, tym większą przypisuje się nam wartość. Nie potrafimy się poskarżyć, któż zresztą by nas wysłuchał? To my musimy być cichymi świadkami rozmów telefonicznych, dyskusji przy winie, przekleństw, szeptów i odgłosów uprawiania miłości, której sekretu nie można przecież poznać bez wiedzy i tajemnic powierzonych naszej plotkarskiej naturze. Nasza prawda jest jednak prawdą innych i powtarzamy wszystko słowo w słowo, forma w formę, siląc się czasami jedynie na niuanse światła, wykorzystując chwile słabości i nastroju bezbronnych, zwykłych śmiertelników. Mówimy to, co kazano nam powiedzieć, możemy co najwyżej otworzyć się przypadkiem, podsuwając znaczący fragment. Wtajemniczeni twierdzą, że nasze głębie kryją się miedzy wierszami, ale o tym wiedzą tylko powierzający nam swoje przesłania. Mimo całej zgromadzonej wiedzy, niewiele możemy zrobić. Nie ruszamy się z półek, nie zmieniamy miejsca pobytu, możemy tylko liczyć na przeprowadzkę, albo przemeblowanie. To prawda, szczęściarzom zdarzają się podróże, ale spotyka to zazwyczaj płotki – popularne przedruki, albo trywialne przewodniki. Arystokracja: pierwsze wydania, egzemplarze podpisane przez sławnych autorów, stoją w równym szeregu, w cieniu wybranych półek, w dyskretnej ekspozycji, stale na baczność, jak na karnym apelu legii cudzoziemskiej. Tak wygląda nasze życie codzienne, czyli wieczność. Czasami jednak wieczność burzą małe katastrofy, nieoczekiwane nieszczęścia, choć przecież, gdyby zachować rozsadek, znając swoje miejsce, można by uniknąć najgorszego. Nie należy wywoływać wilka z lasu, ani nie kusić losu. Tej mądrości, czy może raczej daru ostrożności nie miał nasz właściciel, niepoprawny poszukiwacz prawdy i romantycznych porywów. Byliśmy bezpieczni, dokąd zajmował się poezją podróży, frazą odległych oceanów i zapomnianych archipelagów, roztrząsał wzloty serca i rozdzierające miłosne porażki. Poszukiwał muzy i szeptał jej do ucha, beztrosko rzucając bibliofilskie wydania na nieodkurzone dywany, Pisał wiersze, zachłystujące się świeżością języka i czystością przeżycia. Obserwował świat z perspektywy przelotnego szczęścia i intuicyjnej, egzystencjalnej rozpaczy. Obserwowaliśmy, jak koniuszkami palców wystukuje na klawiaturze komputera słowo po słowie, zastanawiając się, co z tego natchnionego, elektronicznego kodu zostanie wydrukowane, oprawione w gustowne okładki i włożone potem niedbale miedzy nasze wysłużone grzbiety. Czasami czuliśmy dotyk jego skóry, ciepło żyjącej istoty, kiedy sięgał ręką na półkę, by odnaleźć jakiś cytat. Praca pisarza stawała się coraz bardziej gorączkowa i gwałtowna. Pisał w nieregularnych godzinach, zarywając noce, ulegając wirtualnej pokusie natychmiastowego kształtowania serc i duszy. W szybach biblioteczki, za którą kryła się krucha obwoluta pierwszego wydania “Pod wulkanem” Malcolma Lowry’ego odbijały się bezimienne blaski komputerowego ekranu. Królowały tam niepotwierdzone fakty i zapis bez śladu na papierze. Staliśmy wiernie: bezużyteczne już słowniki i zaciężna kawaleria encyklopedii Britannica. Jak szelest kartek w szeregi poszła plotka o nieuchronnym końcu. Najpierw doszły nas słuchy o ataku hakerów, potem listonosz zaczął przynosić urzędowe, polecone przesyłki. Wezwania do sądu, a nawet anonimowe pogróżki. Nie musieliśmy uciekać się do wyobraźni, mieliśmy wszystko wyłożone kawa na ławę, zapisane czarno na białym. Historie prześladowań za wiarę i dążenie do prawdy. Historie totalitarnych reżimów i opisy banalnych zbrodni mafii. Znaliśmy konsekwencje nadużyć podatkowych i cenę dobra, walczącego ze złem. Wiedzieliśmy, jaka jest siła słowa drukowanego i jej siostry – pieśni gminnej. Nie wiedzieliśmy, czym naprawdę zajmuje się nasz właściciel, bo myśl niezapisana, nie wypowiedziana, była nawet dla nas tajemnicą. Spodziewaliśmy się najgorszego. Wizyty służb specjalnych z nakazem rewizji. Brygady wykształconych, bezwzględnych oprawców z wielkiego miasta i pustych rezydencji, pozbawionych książek. Wiedzieliśmy, że w końcu przyjdą, zrywając podłogi, zrzucając ze ścian obrazy, wyszarpując nas z półek, za grzbiety, wykręcając okładki, potrząsając w poszukiwaniu dowodów czystości sumienia i niewinności marzeń. Będziemy lądować na środku podłogi, wśród stosu desek, a może nawet na chodniku, pod roztrzaskanym oknem, ukrywającej nas kamienicy. Jeżeli nie strawi nas ogień, ani nie rozklei padający deszcz, podniosą nas może spękane dłonie włóczęgów, albo śmieciarze, tym samym pewnym gestem wrzucający w czeluść ciężarówki plastykowe worki, niechciane meble i przypadkowe ofiary porządków. Kiedyś zabrali nawet fortepian, który po rozerwaniu framug okiennych, sięgnął bruku.
Aleksander Rybczyński
Leave a comment