Byłem na wojnie. Na wojnie z czasem i przestrzenią. Wezwanie przyszło, jak zwykle w najmniej oczekiwanym momencie. W środku wiosny, w kwietniu: któż chciałby ubierać ciężki, niemiecki mundur i dźwigać na plecach karabin? Kwitły drzewa i obezwładniająca siła życia potęgowała jeszcze absurdalność wieści dochodzących z europejskich frontów. Kiedy po raz kolejny ogłoszono powszechną mobilizację, planowałem z kolegami wycieczkę na ryby nad jezioro Góreckie,. Cesarz Wilhelm II nie był moim cesarzem, „Ojcze nasz” nauczyłem się odmawiać po polsku. Co miałem zrobić? Moje korzenie wyrwano z politycznej mapy Europy. Nikogo nie interesowały moje przekonania, tożsamość, ani uczucia. Minie jeszcze niemal sto lat, zanim będę miał prawo być kimkolwiek zechcę i będzie się o tym mówiło z podziwem, do znudzenia, na pierwszych stronach gazet. Tym razem chodziło jedynie o rejestr, listę poborowych, listę poddanych, inwentarz armatniego mięsa. Byłem młody, wystarczająco młody, żeby się zbuntować, chociaż mój wybór nie był najmądrzejszy, żeby nie powiedzieć głupi. Popularnym sposobem wymigania się od zaciągu do armii było wstrzykiwanie nafty. Noga puchła, delikwent gorączkował, lekarze nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje. Nie wiedzieli – do czasu. Kiedy wbiłem sobie igłę z porcją nafty w udo, nie miałem wielkich szans. Do mojego łóżka podszedł lekarz w pruskim mundurze, odsłonił kołdrę, rzucił okiem na moją nogę i natychmiast wysłał mnie do twierdzy, za próbę dezercji. Wydarzenia jednak rozwijały się znacznie szybciej, niż przewidywali oficerowie sztabowi. Zaczęło brakować ludzi i takich, jak ja renegatów, zabierano z twierdzy na front. Nie miałem nawet okazji, by pożegnać się z rodzicami. Osadzono mnie w koszarach na szybkie szkolenie. W tych czasach nie trzeba było wiele umieć, by zostać żołnierzem. Karabin, bagnet, podstawowa musztra, umiejętność marszu i zaciskania pasa. Właściwie zaciągano każdego. Byłem młody, miałem dwadzieścia lat, idealnie nadawałem się na szybką śmierć. Po capstrzyku długo leżałem na pryczy i nie mogłem zasnąć. Patrzyłem w sufit; otwierał się na moją całą dotychczasową egzystencję– wyrosłem z dziecka w młodzieńca nie mogąc się doczekać, kiedy rozpocznę dorosłe życie. Moje marzenia należały do najprostszych, czyli były wielkie: rodzina, dobra praca, może majątek i szacunek, który się zdobywa wiernością przekonaniom. Miałem tradycyjny kodeks wartości. Teraz to wszystko nie miało większego znaczenia. Liczyło się, bym słuchał rozkazów, nie myślał wiele i znalazł miejsce w szeregu. Myślenie o ocaleniu własnej skóry należało już do niesubordynacji. Było przymiarką do przyszłych generacji, zdeterminowanych ułożyć sobie wygodnie życie, bez niepotrzebnego wystawiania się na ryzyko.
Wcielono mnie do 70 pułku artylerii Prus Wschodnich. Nikt nas nie żegnał, wyruszyliśmy o świcie. Nie było zapłakanych matek, dziewcząt o jasnych włosach, oficjalnych pożegnań. Były ostre komendy kaprala i nierówny tupot w pospiechu wyszkolonego wojska. Wsadzono nas do pociągów i wysłano na zachodni front. Moim przeznaczeniem była Szampania, kolejna bitwa nad Marną. Najlepiej pamiętam nocną jazdę pociągiem. Przez szpary w wagonie niewiele było widać. Czasami jakaś gwiazda błysnęła na niebie, czasami mdłe światła mijanych miasteczek. Nie wiedziałem, czy jadę po należącej do cesarstwa ziemi, czy też unoszę się gdzieś w przestworzach, a koła dudnią po galaktykach – tak wyraźna była obecność Boga. Myślałem, że idę na śmierć, bo tylko w takich chwilach doznania są tak ostateczne. Wreszcie wysadzono nas na małej stacji i dalej ruszyliśmy piechotą. Maszerowaliśmy w dzień, nocami zbieraliśmy siły do dalszego marszu. Marsze były przerywane potyczkami, wzywano nas do odwrotu, a potem znowu kierowano na front. Wreszcie dotarliśmy na miejsce wielkiej bitwy. Sam moment ataku pamiętam bardzo mgliście, jakbym patrzył przez szereg zasłon, jakby minęło kilka generacji i powracałbym w przeszłość pamięcią swoich wnuków, którzy wiedzą tylko tyle, ile mogłem im opowiedzieć, kiedy już było za późno na prawdę. Ogień był tak ostry, że wszyscy myśleli tylko o ocaleniu własnej skóry. Generał stał na środku drogi, wymachując pistoletem. Nikt nie słuchał jego rozkazów. Ci, którzy uciekali na oślep, ginęli natychmiast. Ostrożni przemykali się okopami, bo dawało to szansę przeżycia. Upadłem, nie wiedząc dlaczego. Dopiero po chwili zrozumiałem, że jestem ranny, może umieram. Coś błysnęło w pamięci, poczułem żal, potem ból, a potem straciłem przytomność.
Ocknąłem się na stopniach ołtarza, nie był to jednak przedsionek nieba, ale pośpiesznie przygotowany szpital polowy. Byłem ofiarą tej absurdalnej wojny ambicji sztabów generalnych, zbyt rozgorączkowany, by zrozumieć symbolikę miejsca, w którym zostało złożone moje okaleczone ciało. W półmroku dostrzegałem, jak chaos może być zorganizowany, jak umiejętnie zsuwano kolejne ciała z noszy. Traciłem przytomność i ją odzyskiwałem. Bałem się, że zaraz umrę, gorączkowałem, może też podano mi morfinę. Czułem, że jestem na granicy życia i śmierci, a każdy, z trudem nabierany oddech pozwalał w rozproszonym świetle rozpoznawać objawienia tego świata. W pewnym momencie podeszła do mnie biała postać, pewnie siostra zakonna, ale mnie wydawało się, że to anioł. Miała młodą twarz i przetarła wilgotną szmatką moje gorące, spocone czoło.
Chciałem się wyspowiadać, chwyciłem jej dłoń i wyszeptałem: “Ojcze..”
Odpowiedziała mi w niezrozumiałym języku.
Zacząłem mówić, niewyraźnym szeptem, a ona pochyliła się nade mną i słuchała:
Zawsze byłem daleko od Boga. Cierpiałem, bo tylko wiara daje spokój duszy, ale ten stan mi odpowiadał, w rozpaczy widziałem więcej i miałem wrażenie, że jestem bliżej innych ludzi. Samotność była wtedy niewyobrażalna, ale czułem wspólnotę losu, wspólną rozpacz. Starałem się przekazać, czego można doznać tylko w ciszy. Wydawało mi się, że jestem artystą, kierowałem się impulsami, chwilą emocji. Przystępowałem do komunii w błysku iluminacji, w poczuciu jedności z Bogiem i tymi, którzy odeszli. Ci byli najważniejsi: nie mogli już mówić, ani się modlić, a ja wiedziałem, jak wiele mieli do powiedzenia i przekazania. Nie zdążyli, a ich przesłanie zostało odbite w krzywym zwierciadle. Z tym rodzajem samotności nie mogłem się pogodzić; czym była wobec tego wszechobecność Boga? Wiem: bluźniłem; wiem: nie miałem prawa, nie miałem racji, ale chciałem być z dala od Najwyższego, nie chciałem się kryć w cieniu Jego miłości, która była wszechobecna, potężna, jak skrzydło stworzenia, zbyt wielka dla małości tego świata.
Pochylała się nade mną czuła twarz, miłosierne usta i usłyszałem słowa przebaczenia.
Nad ranem przyjąłem morfinę i zabrano mnie na stół operacyjny.
Obudziłem się, ktoś zwilżył moje usta i znowu zapadłem w odrętwienie. Potem chyba zasnąłem i miałem proroczy sen. Całe moje życie, całą moją przyszłość zobaczyłem, jak na dłoni, dokładniej, niż w rozkładzie kart Tarota, albo w przepowiedni trzymającej za mankiet Cyganki. Nie mogę narzekać. Będę miał długie, udane życie w porównaniu z losem innych towarzyszy broni. Trudno jednak mówić o szczęściu, przecież dążymy do pełni, do spełnienia najgłębszego. Nie będę wdawał się w szczegóły: kogo tak naprawdę interesuje codzienność. Wkrótce miałem zostać zwolniony z wojska, moja dłoń została okaleczona, a taki defekt zwalnia ze służby i obowiązków wobec cesarza. Powrócę do Poznania i poznam tam swoją żonę. Będziemy siadali w ogrodzie i grali na skrzypcach. Oświadczyny zostaną przyjęte, tym bardziej, że moja kariera handlowca będzie nad wyraz obiecująca. Galanteria damska, wódki i likiery firmy Kantorowicz zapewnią mi dostatnią egzystencję. Zbuduję dom, a sąsiedzi będą nawet rozpowszechniać plotkę, że jestem bogatym człowiekiem. Wszystko więc potoczy się zgodnie z marzeniami. Nie dowiedziałem się wprawdzie, czy moje małżeństwo będzie wypełnione miłością i niegasnącym żarem – dlaczego proroctwa pomijają najważniejsze szczegóły? Będziemy mieli czworo dzieci, niestety jedno z nich umrze w parę lat po urodzeniu. Te i inne rewelacje spływały na mnie w malignie, w narkotycznym śnie znieczulenia, ciężkim i wyraźnym, jak krajobraz po deszczu. Nie chciałem już wiedzieć więcej, ocknąłem się z eterycznej zmory z nadzieją, że już nie wrócę do sennej projekcji, ale jak to zwykle bywa, zapadłem znowu w odrętwienie i proroctwo dalej się objawiało. Odzyskanie niepodległości miało trwać bardzo krótko: dwadzieścia jeden lat, któż mógłby się tego spodziewać! Ta złuda wolności miała cyklicznie pojawiać się nad Wisłą, ale jej kolejnych wcieleń miałem już nie doczekać. Następne rozczarowania miały być doświadczeniem wnuków. Moim przeznaczeniem była druga wojna światowa i powojenne lata komunistycznego terroru. Po zajęciu Polski przez wojska i administrację niemiecką, będę mógł z łatwością podpisać Reichslistę, a przynajmniej Volkslistę. Pozwoli to pozostać całej rodzinie we własnym domu. Podobna niegodziwość nie przyjdzie mi jednak do głowy. Najcenniejsze przedmioty, srebrne zastawy, biżuterię żony i złote monety, zbierane na ciężkie czasy ukryję w skrzyni i zakopię w ogrodzie. W ostatniej chwili, bo zaraz potem zostanę pozbawiony dachu nad głową, a w naszej willi zamieszka niemiecka rodzina oficera Wehrmachtu. Ironią tego szlachetnego patriotyzmu będą deklaracje niemieckiego pochodzenia części moich potomków, umożliwiające im osiedlenie na Zachodzie w czasach marionetkowo – totalitarnych rządów komunistów. Po wojnie będziemy żyli, jak umarli: administracja dokwateruje nam dewastujących dom lokatorów, oficera UB z kłótliwą żoną. Będziemy mówić szeptem, by sąsiedzi nie poznali naszych przekonań. Strach będzie nas budził przed świtem, a za dnia nauczać się będziemy kompromisów; jednak prawdziwymi ich mistrzami zostaną przyszłe generacje. To one będą cyrkowo elastyczne, zmieniając światopogląd zgodnie z trendami mody. Już wiele lat później, kiedy większość dzieci rozpocznie własne życie, moja żona umrze na raka. Przez lata będę wdowcem i jeszcze raz otrzymam dar miłości. Niestety, nie będę mógł związać się z wybranką późnej jesieni. Będziemy spotykać się niemal po kryjomu, jak Romeo i Julia, w strachu przed spadkobiercami, bezwzględnie strzegącymi swojego łupu. Moja ukochana pojawiać się będzie w oknie po drugiej stronie ulicy. Machać mi białą chusteczką, w nadziei, że uda mi się zejść z pilnie strzeżonego i rozrysowanego drzewa genealogicznego.
Zostałem więc więźniem przeznaczenia, mogłem żyć w miarę bezpiecznie. Znałem największe zagrożenia, ale nadal wszędzie czaiły się rozmaite pułapki. Większość ludzi planuje w mniej, lub bardziej systematyczny sposób swoje życie. Ja wiedziałem właściwie wszystko i ta nieodwracalna wyrocznia pozbawiała mnie cudownej niewiadomej, niespodzianki i najzwyklejszego przypadku. Znajomość przyszłości nie oszczędziła mi bólu, a zabrała łaskę całkowitego zawierzenia Opatrzności. Byłem wybrańcem i równocześnie czułem się skazany. Nadal musiałem zadawać sobie pytanie: skąd przychodzę, kim jestem i dokąd zmierzam? Wiedziałem już – co, nie wiedziałem tylko – kiedy.
Wszystko to wydarzyło się w mgnieniu oka. Nie pamiętam, kiedy oprzytomniałem po operacji, nie pamiętam kiedy zamknąłem je na zawsze.
Dzisiaj nie żyję tam, gdzie zawsze: w dużej, międzywojennej willi pod Poznaniem, którą kiedyś wybudowałem. Już nie dostrzegam i nie czuję, ale wiem z doświadczenia: jak zmieniają się pory roku, jak dojrzewają w ogrodzie orzechy, jak mój wnuk otwiera i zamyka okna. Jak po kryjomu wykopuje skrzynię i wynosi monetę po monecie do lombardu. Nie słyszę bicia zegarów, wschody i zachody słońca są tylko świadomością, której nie potrafię się wyrzec. Mam wrażenie, że jestem tutaj, ponieważ coś zostało niedokończone, niespełnione. Może nie dostałem szansy, by decydować samodzielnie, może zbyt mało kochałem, a może moja miłość była zbyt słaba, by przenosić góry. Najbardziej przykry jest ostateczny wymiar samotności. Nie wiem, gdzie czeka na mnie moja żona. Potomkowie nie próbują nawiązać ze mną kontaktu. Szybko opróżnili baterię nalewek, którą przygotowałem na długie zimowe wieczory. Wydaje im się, że dom jest nawiedzony, słyszą skrzypienie schodów i hałasy w moim gabinecie. Kobiety lękają się i nie odważają się same zostawać na noc. Mój pokój jest zamknięty na zamek i tylko za to jestem wdzięczny rodzinie: wszystko, co zostawiłem na biurku, leży nie ruszone. Nie wiem, skąd się biorą te przeciągi, odgłosy kroków, w jaki sposób przesuwają się przedmioty; jestem już przecież w zupełnie innej rzeczywistości, choć nadal nie wiem dokąd zmierzam. Chciałbym zostawić po sobie ślad, chciałbym otworzyć jakąś przestrzeń. Byśmy zmierzali tam razem.
Aleksander Rybczyński
z przygotowywanego do druku tomu opowiadań “Przewodnik po miejscach nieodwiedzonych”
Leave a comment